DZIENNIK PODRÓŻY DO MIASTA NA PALACH OPODAL GÓRY TYTANA,
czyli ITALIA 2017
20 maja 2017 sobota
godz. 11.00
Czekamy na autokar, by wyruszyć do słonecznej Italii, chociaż i u nas jest upalnie. Czterdziestu trzech uczestników i my kadra oraz spory tłum rodziców. Kolejna wyprawa przemyskiej „Salezjanki” na włoską ziemię pod dowództwem Księdza Mirka zaczyna się.
godz. 11. 45
Ostatnie machnięcia do rodziców i ruszamy. Przed nami podróż w autokarze do siódmej rano w Wenecji i jakoś ten czas należy zagospodarować. Na razie królują komórki. W Krakowie dołączy do nas Paweł Ciaptacz – nasz zaprzyjaźniony pilot.
godz. 19.30
No to już Czechy. Zatrzymaliśmy się w fast foodowym „raju” – McDonalds, KFC i Subway na jednym parkingu. Za nami stolica Moraw – Brno. Humory dopisują choć daje się odczuć lekkie znużenie podróżą. Przed nami Austria i rano - buongiorno na włoskiej ziemi…
21 maja 2017 niedziela
godz. 07.25
Witaj Italio, daliśmy radę, już po porannej toalecie.
godz. 08.40
Płyniemy tramwajem do Wenecji, mijamy potężne statki wycieczkowe. Nieco chłodno, więc wszyscy się schowali do kabiny, ale widok wyłaniającej się laguny wyciągnął na dziób ciekawych Venetii. Już widać strzelistą Companillę, bryłę Kościoła San Giorgio Maggioro. Coraz bliżej niesamowitego Piazza San Marco i Pałacu Dożów. No i wszędzie woda. Bo Wenecja to miasto, którego rytmem rządzi jeden z czterech żywiołów – woda. Tworzy sieć dróg, wdziera się między wyspy, otula gmachy pałaców, rozbija się falami o rive i fumdamenta, ale nadaje też Wenecji charakterystyczny wygląd, oniryczną i romantyczną atmosferę. W wodzie odbija się miasto, zwielokrotniając piękno architektury – miasta na palach. Hazlitt miał rację mówiąc, że konkurencją dla Wenecji mogłoby by być jedynie miasto w powietrzu, czyli nieistniejące.
godz. 9.18
Wenecja nie przestaje zadziwiać. Pierwsze kroki po mieście były zaskakujące, dla kogoś tu już był. Rocznie przez jej ulicę przechodzi około 25 milionów turystów, a tymczasem cisza i pusto. Miasto dopiero budziło się po nocy. Nasza przewodniczka, mieszkająca od 12 lat tutaj nie poprowadziła nas na prosto do Pałacu Dożów, ale bocznymi wąskimi uliczkami, mostkami zawieszonymi nad kanałami-ulicami. Wycieczki raczej się tu nie zapuszczają, lecz dzięki temu, mogliśmy zrozumieć, dlaczego to miasto od wieków inspiruje ludzi pióra, malarzy, rysowników, fotografów, czy reżyserów filmowych. Niezwykłość miasta zbudowanego na wodzie, jego tajemniczość i szczególna dekadencka aura była i jest natchnieniem dla artystów. Nasze aparaty i telefony strzelały w każdą stronę, by uwiecznić i uchwycić piękno Serenissimy, by zrobić tą jedyną niepowtarzalną fotę. Głowy obracały się w prawo i lewo, oczy nie mogły się nasycić widokami i nie były w stanie zakodować na raz atrakcji znanych z przewodników, zdjęć, filmów, a które teraz są tuż przed nami. Most Westchnień, Bazylika San Marco, Torre dell’Orologio, czy wotum za uwolnienie od epidemii dżumy – Chiesa di Santa Mario Formosa. Niestety do Bazyliki nie wejdziemy, bo wpuszczają dopiero od 14.00. Jest niedziela, a to kościół i rano są msze.
godz. 10.11
Tłum narasta, już nie da się tak żwawo poruszać jak o poranku. Wenecja się obudziła. Spacer na Ponte Rialto nad Canale Grande był szybki jedynie dzięki naszej przewodniczce. Idziemy bocznymi, tak wąskimi uliczkami, że dwie osoby miały by problem się minąć. Słońce tu chyba nigdy nie dociera. Historia o włoskich gospodyniach częstujących się poranną kawą mimo iż mieszkają naprzeciw siebie, czy o małżeńskich sprzeczkach w których uczestniczą całe kamienice, opowiadaną przez panią Asię jest bardzo realna i gdybyśmy szli godzinę później to kto wie może przeżylibyśmy to w realu.
godz. 10.48
Słońce rozświetliło Canale Grande i wydobyło tęczę kolorów z domów nad jego brzegami. Ach, jak tu pięknie, można by usiąść w kafejce i podziwiać godzinami, zanurzyć się w pięknie miasta na wodzie.
Mamy godzinę dla siebie. I co tu robić? Żeby zobaczyć tylko pałace nad Wielkim Kanałem brakło dnia, to może skoczymy do Ca’d’Oro – w końcu to najsłynniejszy wenecki pałac, zachwycający ażurowymi arkadami i na Campo San Polo – największy wenecki plac, miejsce obchodów różnych świąt i ludowych zabaw.
godz. 12.00
Uff… łatwo powiedzieć skoczyć na Campo San Polo, ale jak wrócić w tym labiryncie uliczek, kornerów, kanalików. Całe szczęście, że zbiórka jest przy pomniku mistrza weneckiego pióra – Goldoniego, a przy nim darmowe wifi, więc młodzież ma co robić. Jeszcze powrót przez gęstniejący tłum na Plac Świętego Marka, ostatni rzut oka na Most Westchnień i wracamy do autokaru.
godz. 20.35
Dotarliśmy do naszego Hotelu Stefan w Gatteo A Mare. Ładnie i schludnie, pokoje z balkonami i pięknym słońcem. Ponoć w Polsce burze z gradem, trudno uwierzyć. Jesteśmy po włoskiej cenie. Mogliśmy posmakować lokalnej kuchni , mmm… niebo w gębie. Przywitaliśmy Adriatyk, daleko nie mamy – 200 metrów. Hotele prawie na plaży i tak od Rimini do Rawenny. Przed nami Msza Święta koncelebrowana przez Księdza Mirka. Jak zawsze w niecodziennej scenerii jest równie niecodziennym przeżyciem. Takie osobiste spotkanie naszej grupki z Panem Bogiem. Później czas na sen i chyba nikt nie będzie miał problemów z zaśnięciem.
22 maja 2017 poniedziałek
godz. 12.00
Zazwyczaj wycieczki to zwiedzanie, szczególnie że we Włoszech miejsc takich nie brakuje, lecz dzisiejszy dzień jest zgoła inny. Jakbyśmy zatrzymali czas i przesunęli wskazówki zegara na lipiec – są wakacje, nad Adriatykiem, słońce praży, woda ciepluteńka, niekończąca się plaża i my. Ale nie, to maj, a my mamy dzień plażowania i idziemy wzdłuż plaży nieśpiesznie do malutkiego Cesanatico – miasteczka portowego z kanałem zaprojektowanym przez nie byle kogo, bo samego mistrza Leonardo da Vinci. Nasze ciała spragnione witaminy D wystawiamy na promienie słońca i już widać pierwsze oznaki opalenizny.
godz. 15.40
Upał, najlepsze na upał są lody w Cesanatico pyszne, choć smaczniejsze będą w Rawennie. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy na jedynej wolnej plaży bo pozostałe pozajmowane przez hotele. Nastąpił rytualny chrzest i zaślubiny z morzem, plumkanie, kąpanie, ochlapywanie. Po prostu plażing i smażing, sjesta i samba. Aż trudno uwierzyć, że my sobie tak siedzimy i się opalamy a w Polsce chłodno i pochmurno. Po kolacji pewnie jeszcze pójdziemy na spacer, żeby nasiąknąć do końca atmosferą kurortu. Nawet spory tłumek wczasowiczów przyjechał, chociaż do rozpoczęcia sezonu jeszcze trochę, a i naszą ojczystą mowę można usłyszeć.
23 maja 2017 wtorek
godz. 11.43
Koniec laby. Czas na zwiedzanie, pobudka wcześniej, bo przed nami San Marino i Rawenna. No i trzeba będzie się po wspinać, lecz dla widoków z Góry Tytana mógłbym to robić codziennie. Słońce praży niemiłosiernie i po wczorajszym opalaniu niektórzy chowają ramiona przed promieniami. Najmniejsza i najstarsza republika świata. Jej początki sięgają IX wieku i od tamtych czasów udaje się San Marino na niespełna 60 hektarach zachować swą niezależność. Widok Guaity, Cesty i Montali, czyli Trzech Wież jest urzekający i z dołu przy wjeździe jak i na szczycie. Zdjęcie z murami wież zakończonymi pionowo opadającymi zboczami Góry Tytana i rozległą panoramą Emilii Romana stanowi ozdobę każdego albumu. Toteż nie oszczędzałem baterii w aparacie uwieczniając wszelki możliwe ich konfigurację. Uśmiechy na twarzach uczestników na widok tych niesamowicie urokliwych plenerów tylko potwierdzały moje odczucia. Jeszcze zdjęcia przy Pałacu Prezydenckim i dziewczyny puściły się w gonitwę po sklepach z perfumami, a chłopcy z bronią i monetami. Wszak kusznicy San Marino są do dziś ważną formacją militarną, nawet mają swoją grotę. Stopień wykorzystania terenu i każdej piędzi ziemi jest godny podziwu. I cały czas stromo pod górę, lub w dół. W piłkę nożną można grać samemu kopiąc w górę. Piłka sama wróci. Chociaż nie wolna lekceważyć reprezentacji San Marino, wszak i my mieliśmy okazję grać z nimi i wcale nie były to najłatwiejsze mecze. Osobiście polecam spacer za drugą wieżę Cestę. Tam kończy się ciasna zabudowa, a San Marino nabiera charakter parku z bujną roślinnością, alejkami, ciszą i spokojem. Nie za dużo tego czasu, bo lecimy do Rawenny, więc będę musiał tu wrócić by wsłuchać się w tą ciszę.
godz. 17.38
Rawenna. Jesteśmy w mieście mozaik i to jakich!!! Najwyższa próba sztuki mistrzów bizantyjskich. W czasach gdy większość ludzi była niepiśmienna przekazali w symbolice najważniejsze biblijne treści, dzisiaj trzeba by było napisać aplikację na smartfony by można to odszyfrować. Najlepiej ich kunszt przemawia w Nowej Bazylice św. Apolinarego. Hmm.. nowa, a zbudowana w VI wieku, niby w Rawennie, a tak naprawdę do w Classe nieopodal Rawenny. Zresztą paradoksów związanych z miastem jest cała masa. Jej okres świetności to V-VI wiek, bagatela 15 stuleci temu. Dzisiejsza Rawenna to duży ośrodek przemysłowy, nieprzypominający czas kiedy była miastem nadmorskim, zbudowanym jak Wenecja na wodzie z licznymi kanałami. Morze na przestrzeni wieków się odsunęło, a bagniste i piaszczyste podłoże, stało się przekleństwem dla zabytkowych budowli, które się po prostu zapadają. Dobrze to widać w Kościele San Giovanni Evangelista, gdzie piękna mozaika w półkolistym prezbiterium została bezpowrotnie stracona, a poziom fundamentów sięga 2 metrów poniżej obecnej posadzki.
Jazdą obowiązkową z atrakcji Rawenny jest grób Dantego. Florentczycy do dziś nie mogą sobie wybaczyć wygnania autora Nieboskiej Komedii i mimo iż jego symboliczny grób we Florencji jest ładniejszy od raweńskiego, to dziś co roku w ramach pokuty przywożą oliwę do lampy, by mogła płonąć 24 godziny przez cały rok. Rynek w Rawennie jest dosyć skromny, z symbolami znaczącą supremację wenecką – chodzi oczywiście o lwa, aczkolwiek posiadający swój niepowtarzalny urok. Najlepsze w rynku są lody o smaku 100% wiernych ich nazwie. Jak pistacjowe, to 100% pistacjowe, jak czekoladowe to 100% czekoladowe itp. Palce lizać i język jak najbardziej.
godz. 21.45
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o supermarket, gdyż należało uzupełnić zapasy na drogę powrotną i kupić prezenty dla najbliższych. Teraz po później kolacji szykujemy się do spania, choć nie do końca się da. Obok w sąsiednim hotelu, zespół gra evergreeny na dancingu, a nasi podopieczni wywijają na balkonach, a i kadrze nogi podskakują.
24 maja 2017 środa
godz. 13.20
Jesteśmy po pierwszym sprawdzeniu stanu kondycji psychofizycznej uczestników, po kilku godzinach pobytu w Mirabilandii. Stan szaleństwa w pędzie po atrakcjach po wejściu sięgał zenitu, obłęd w oczach świadczył o tym, iż należy dać im się wyszaleć. Na zbiórce nastąpiła wymiana wiadomości kto i ile razy już był na Katunie, Formule 1, stan przemoczenia ubrań dał do zrozumienia, że atrakcje wodne też zaliczone. Najbardziej cenną informacją była- gdzie jeszcze warto pójść. Myślę, że na następnym spotkaniu o 15.30 już będzie widać oznaki zmęczenia materiału, bo ileż razy można osiągać przeciążenie rzędu 5-6 machów. Żołądek ma swoje prawo. Dlatego obejrzenie pokazu kaskaderów samochodowych HopoWheel podtrzyma krzywą natężenia i pozwoli dotrwać do 18.00 kiedy Mirabilandia zamyka podwoje.
godz. 20.50
Zegnaj Italio! Już po kolacji w restauracji przy św. Apolinarym, wszystkie możliwe zdjęcia uczynione. Przyszedł nieubłaganie czas powrotu. Zmęczenie daje o sobie znać, a przed nami jeszcze ohoho kawał drogi. Ponoć w Polsce nadal pogoda wczesnojesienna. Może to i dobrze. To tak jakbyśmy wracali z wakacji do szkoły, no może z mikro wakacji.
25 maja 2017 czwartek
godz. 7.22
Kurde balans, fatycznie zimno i dżyście. Trzeba się ubierać. Papa sandałki i klapeczki, przynajmniej na razie. Zaraz będziemy w Polsce. Jeszcze chwila i do domu. Wszyscy się stęsknili, aczkolwiek wizja jutrzejszej szkoły nie działa mobilizująco, cóż c'est la vie. Większość marzy póki co o wyłożeniu spuchniętych nóg na łóżku i ciepłym prysznicu.
godz. 14.41
Tyle o ile do Przemyśla. Pewnie rodzice nas wypatrują. Ksiądz Mirek podziękował wszystkim za kolejną wspaniałą przygodę. Pewnie i nie ostatnią, bo przecież nasze szkolne zagraniczne wycieczki stanowią koloryt szkoły i są coroczną tradycją. Może za rok Rzym…?
opr. Krzysztof Mazur