KANTATA WŁOSKA NA GONDOLĘ I TRZY WIEŻE
ITALIA ZDOBYTA! No może nie cała, tylko północna. Więcej się nie dało, bo mieliśmy do dyspozycji zaledwie sześć dni na kampanię, a sama Wenecja może zająć tyle czasu. Ale zacznijmy od początku. Pomysł na wycieczkę wypłynął od księdza dyrektora Mirosława Gajdy z Zespołu Szkół Salezjańskich w Przemyślu. Chętnych nie brakowało i szybko się znalazło ponad 40-stu uczestników wyprawy. Wyjechaliśmy w poniedziałek 26 maja. Przed nami dłuuuga podróż do Wenecji – prawie 1300 kilometrów. Póki starczyło baterii, prym wiodły laptopy, tablety itp., później rozmowy, filmy na DVD i sen.
Obudziliśmy się już na włoskiej ziemi. Przed nami Wenecja. Wyłoniła się nam w pełnej okazałości rozłożona na swej lagunie, z pokładu tramwaju wodnego. Ci którzy zobaczyli ją pierwszy raz, zadurzyli się w jej pięknie, urodzie i wprawiła ich w nastrój nagłego zauroczenia. Plac Św. Marka, Pałac Dożów, Most Westchnień, Ponte di Rialto, Canale Grande, hmmm… napisać zaledwie kilka zdań o tych czarownych miejscach w mieście będącym ostoją romantyzmu, było by herezją. Sam spacer wąskimi uliczkami przekraczającymi mostkami setki kanałów, są fantastyczną ucztą dla ducha. Bazylika Św. Marka ze przepychem wystroju wnętrza, z mnogością kolumn fasady zewnętrznej i przepięknymi portalami wprawiała w podziw i podniecenie. Zmęczenie podróżą odeszło w zapomnienie. Głowa nie nadążała z krążeniem za kolejnymi atrakcjami, a uszy za słowami przewodniczki. Aparaty rozgrzały się do czerwoności od dokumentowania niesamowitych kadrów. Most Zakochanych, cóż, grzech się nie pocałować. Chlupot wody o burty czarnych gondoli przywiązanych do drewnianych pali przy portalach marmurowych pałaców, tylko wzmagał zauroczenie.
I jeszcze obowiązkowe pamiątki, wybór taki, że nie wiadomo co wybrać i koniec. Czas wracać. A przecież jeszcze tyle nie widzieliśmy!!! Wniosek prosty – musimy tu jeszcze wrócić, by nasycić się atmosferą tego niesamowitego miasta – zabytku.
Dopiero w hotelu po cena okazało się jak jesteśmy zmęczeni, ale ksiądz Mirek nie dał odpocząć. Być 150 metrów od Adriatyku i się nie przywitać?! Nie uchodzi. Uzbrojeni w kąpielówki i ręczniki, poszliśmy się przywitać z morzem. Ochotnicy żwawo wbiegli w leniwe wieczorne fale Italian Adriatic i to razy kilka. Zabawa była że hej! Noc minęła niepostrzeżenie śniąc o Wenecji.
Poranne colazione udowodniło, że można zapomnieć o utrzymaniu linii. Po prostu nie dało się nie jeść smakołyków przygotowywanych przez kuchnię Parador Hotel. Pogoda wyborna. Środa miała być dniem plażowym. Do południa zagospodarowaliśmy czas, spacerem wzdłuż plaży do nieodległego uroczego portowego miasteczka Cesenatico. Małe domki rybackie otaczają kanał portowy, wbijający się w głąb miasteczka. W wąskich uliczkach stragany pełne owoców, ryb i pamiątek. Kutry rybackie stoją obok stateczków wycieczkowych i pływającego muzeum – statków z dawnych czasów. Miejscowi przemieszani z licznymi turystami, czyli swoisty collage miasteczka portowo-turystycznego. Po powrocie, do kolacji przeleżeliśmy na plaży i w morzu.
Rano w czwartek obraliśmy azymut na Rawennę. Od przewodniczki dowiedzieliśmy się, że w Rawennie próżno by szukać morza, mimo że była miastem portowym, ot morze się obraziło i się odsunęło. Za to mozaik bizantyjskich jest tu bez liku i to piękniejsze od tych w dawnym Konstynantopolu. Faktycznie, to co zobaczyliśmy w Bazylice Św. Apolinarego i Baptysterium Ariańskim, przeszło najśmielsze oczekiwania. Głowa bolała od zadzierania do góry, a oczy nie pozwalały jej opuścić, by nasycić wzrok wszystkimi szczegółami. Pomyśleć że takie cuda potrafili robić ponad 1500 lat temu i to bez grafików komputerowych. I do tego wszystko miało znaczenie i przesłanie do rozszyfrowania. Autorzy mozaik byli traktowani przez im współczesnych za rzemieślników, a przecież to artyzm najwyższej klasy. Toż to nieboska komedia! A propos La Divina Commedia , właśnie w Rawennie pochowany jest jej autor Dante Alighieri, niechlubnie wygnany z ukochanej Florencji. Florentczycy do dziś nie mogą tego przeboleć, a my dzięki temu mogliśmy zobaczyć grób Dantego. Stamtąd tylko rzut kamieniem do Pałacu Weneckiego na raweńskim rynku. A na rynku jedliśmy najsmaczniejsze lody na świecie. Jeszcze tylko pstryknęliśmy pamiątkowe zdjęcie i wyruszyliśmy na trzy wieże, czyli do San Marino.
Dojazd zapowiadał, że przed nami kolejna porcja niecodziennych wrażeń. Po mieście na wodzie, bizantyjskich puzzlach, przyszedł czas na góry i twierdzę. Autokar mozolnie wspinał się na szczyt Góry Tytana, na którym Św. Marin założył państewko San Marino, od setek lat dbające o zachowanie niezależności i chlubiące się swoją ciekawą przeszłością. Głowy znowu nie nadążały z krążeniem, żeby wszystko zobaczyć. Na miejscu okazało się, że czas jaki mamy na zwiedzenie, na pewno nam nie wystarczy i w Dzienniku Miejsc do Których Trzeba Wrócić, należy wpisać następne. Czy jedno z najmniejszych państw na świecie ma coś do zaoferowania? A jakże! San Marino to najstarsza republika na świecie z bogatą tradycją, wieloma zabytkami i piękną przyrodą. W tym kraju mieszka niewiele ponad 30 tysięcy osób, lecz jest często odwiedzane przez turystów. Nic dziwnego, bo posiada niezwykły urok. Znakiem rozpoznawczym San Marino są średniowieczne fortyfikacje, twierdze i place, które zachowały się w prawie nienaruszonym stanie. Chlubą miasta jest ratusz Palazzo Pubblico, który jest jednocześnie siedzibą rządu. San Marino to dowód, że małe jest piękne. Spacer wąskimi uliczkami zachwyca. Podziw budzi jak ciasno można zabudować strome zbocze, można rzec – nie ma rzeczy niemożliwych. Domy z jednej strony drogi mają parter, a ta sama droga po zakręcie sięga drugiego piętra tego samego domu. Sklep z rowerami tutaj by splajtował bardzo szybko. Po prostu nie da się jeździć. San Marino jest perełką dla tych, którzy pasjonują się kulturą, historią i tradycją. Znajduje się tutaj wiele budynków, których zwiedzanie wydaje się być czystą przyjemnością i obcowaniem z przeszłością. Naprawdę stare budynki wprowadzają turystów w klimat średniowiecznej kultury i życia w przeszłości. Historię można tam prawie dotknąć. No i widok na trzy średniowieczne twierdze – zameczki. Czysta poezja i to romantyczna ! Gdy do tego dołożymy widoki ze szczytu Góry Tytana z błękitem Adriatyku na horyzoncie, to chciało by się krzyknąć – chcę tu mieszkać! Ale nam Polakom tego nie wolno robić, bo moglibyśmy wzmocnić reprezentację piłkarską San Marino. Wtedy przy kolejnym meczu Polska mogła by przegrać i już by nie miała całkiem z kim wygrywać. Tak więc kwestię osiedlenie odłożywszy ad acta, wróciliśmy do naszego Parador Hotel, nie powiem że bez żalu.
Piątek ani na chwilę nie pozwolił obniżyć natężenia atrakcji. Cel MIRABILANDIA, czyli kompletna szajba, karuzele, roller coastery, zjeżdżalnie, rwące rzeki, wariacje na temat swobodnego spadania, diabelski młyn, bitwa morska, prędkości ponad 100km/h, skręty, spadki, a wręcz lot w nieznane, przeciążenia kosmiczne, inwersje głową do wewnątrz i na zewnątrz. Wszystko to dostępne, aby jedynie błędnik wytrzymał, żołądek i gardło. Bo wrzeszczy każdy, zresztą jak tu nie wrzeszczeć, gdy mknie się setką na godzinę pionowo do góry i za sekundę setkę na godzinę pionowo w dół, wykonując kilka śrub przy tym. Jeżeli jest to na Niagarze to jeszcze się kończy przejazd na przemoczeniu od stóp do głów. Lecz nie dla nas takie strachy. Zaliczyliśmy wszystko, a niektóre atrakcje razy kilka. Sam autor na Formule był 10 razy i żyje. Jak to wygląda? Odsyłam do Internetu, tam lepiej to wygląda od opisu.
I to już koniec. Nie licząc podróży powrotnej, ale to już nie atrakcja, tylko cena jaką trzeba zapłacić by zobaczyć i przeżyć to co było naszym udziałem. Zazdrośćcie wy którym nie dane było pojechać, bo jest czego, płaczcie wy którzy się wahaliście, bo straciliście dużo. Nadziei jednakoż nie gaście, bo … PONOĆ ZA ROK ZNOWU JEDZIEMY ! Z ziemi polskiej do włoskiej…